Menu główne
Książki
Kto nas odwiedza
Naszą witrynę przegląda teraz 8 gościWarning: Creating default object from empty value in /modules/mod_stats/helper.php on line 106
Odsłon : 1526958
Żywot - Zielona dziewczyna |
poniedziałek, 16 czerwca 2014 23:02 |
Zielona dziewczyna
Po czterech latach znalazłem się znowu w Nepalu. Zobaczyłem wtedy Everest z bliska, własnymi oczami. Ale chciałem więcej. Chciałem spojrzeć na Potalę, pałac dalajlamów w Lhasie, czyli stolicy Tybetu zagarniętego przez Chiny. Z Katmandu, stolicy Nepalu, autobusem dojeżdża się w pół dnia do jedynego z Tybetem przejścia granicznego. Potem przez most, przez budowlę nie z tego świata w swej betonowej potędze, przez którą, w razie czego, miały wjechać do Nepalu chińskie czołgi. Za mostem byłem już w Tybecie, czyli w Chinach, jak kto woli. Za rzeką strażnica, budynek ogromny, prawie nowy, złocony, na miarę mocarstwa, zdobiony kolorowo motywami starymi, jeszcze z epoki cesarzy. Widać wyraźnie, że ekspansja Chińczyków dochodzi aż tutaj i tylko rzeka górska dzieli mocarstwo socjalizmu, z jego codzienną biedą, od nepalskich, kapitalistycznych straganów, na których wszystko kupisz. Wszedłem do biurowego wnętrza granicznej strażnicy, a tam pustki, biurka nie obsadzone, gdzieś w końcu sali jakaś postać pojedyncza, pozostawiona na straży, reszta załogi za oknem, w podnieceniu widocznym z daleka. Wszedłem i ja na rozległy dziedziniec, w gwar rozmów ożywionych i niezrozumiałych, czysta bowiem chińszczyzna dookoła. Co chwila któryś z tubylców podnosi rękę i coś pokazuje drugiemu. Więc i ja za tą ręką wyślepiam, a tam w dali, na przepaścistym stoku, wysoko, prawie pod niebem, coś się bieli i kurzy. Gdy wzrok wytężyć, to widać było, że coś się co i rusz obrywa i spada jasnym, wyrzeźbionym śladem przecinając białą, na połowie stoku umieszczoną kreskę drogi i leci dalej na samo dno doliny. Stałem tak chwilę wśród chińskich urzędników granicznych, aż wreszcie któryś z nich się ocknął, wrócił i zasiadł za urzędową barierką. Wiedziałem, w czym rzecz, bo jeszcze wczoraj w Katmandu ostrzegali, że góra się wali na granicy. Nie przejdziesz w żaden sposób, kamienie spadają, droga zamknięta i koniec. Wysłuchałem, a mimo to wsiadłem do jadącego ku granicy autobusu. Cóż, każdy chce sam spróbować. No i mam teraz katastrofę przed nosem. Na stromej górskiej ścianie rysuje się wyraźnie biały krzyż. Ramiona to droga do Lhasy, dokąd się wybieram, a słup krzyża to tor lawinowy wyryty w stoku głazami z obrywu powyżej. Domy, tam w górze, zrujnowane, ale na razie daleko, więc niegroźnie i nie bardzo jeszcze dociera, że trzeba będzie iść tymi ramionami aż do skrzyżowania z lawinowym torem i tam zagrać w ruletkę z Opatrznością. Przeskoczy się jakoś, nieraz się przeskakiwało – dodawałem sobie otuchy. Na razie mam jednak inny kłopot, bo chińskie autobusy nie docierają tu, na dno doliny i czeka mnie wdrapywanie się serpentynami, a robi się coraz goręcej. Ruszam więc obładowany do góry, dookoła mali chłopcy, każdy ulżyłby mi za parę groszy. Ale ja, skąpiec, brnę samodzielnie, krok ze krokiem, zakręt za zakrętem. Mijam wielkiego wieprza, pławiącego się w błocie przydrożnego rowu, i wtedy przychodzi mi jakże „odkrywcza” myśl: czy spotkamy się raz jeszcze, gdy będę tędy wracał, czy i jemu i mnie poszczęści się na tym świecie? Dowlokłem się wreszcie do najbliższej osady – ni to wsi, ni to miasteczka. Z noclegiem kłopot, bo albo za drogo, albo zbyt strasznie. Po cóż opuściłem Nepal, gdzie każdy z tubylców myślał tylko, jak ci umilić życie? Tu już inny świat, gdzie jeden drugiemu jak może utrudnia. Śpię więc kiepsko i po lichym śniadaniu trzeba się zmierzyć z rzeczywistością. Dochodzę niechętnie do miejsca, gdzie chińscy żołnierze przegrodzili drogę. Tu my, turyści, mamy stać i czekać na rozkaz z góry, mówiący, że nadeszła chwila wybrana, że odważni mogą próbować i skakać do przodu na własne ryzyko. Może to i przesada z tym ryzykiem, myślę, przecież nie słyszało się, żeby kogoś tu uszkodziło. Czekamy, godziny płyną, aż nagle, tuż obok, otwierają się drzwiczki w chińskiej wojskowej ciężarówce, żołnierz szczerzy się w uśmiechu i macha mi ręką. Najwyraźniej zaprasza do środka, więc wchodzę, a tam pełno mundurowych, każdy z miską w ręce. Jeden z nich wręcza mi pełną miskę z ryżem i wieprzowiną. Przed szturmem nie obżeraj się – przypomina mi się wojenna zasada – ale jak tu się oprzeć, gdy coś takiego od tygodni mi się nie przytrafiło. Pojadłem, odczekałem swoje i nagle puszczają drogą, byle prędko, jak rozumiem. Zebrała się już spora grupka podróżników z Zachodu, więc wszyscy na rozkaz rzucili się do przodu, a było tam nieco pod górę, wśród głazów i dziur w tej ruinie drogi. Miejsce niezwykłe, każdy pędzi w pośpiechu, przygarbiony. Obserwując tę niecodzienną scenę, nie mogłem się opanować i zamiast przyspieszyć, zacząłem mocować się z aparatem, stojąc bez sensu na samym skrzyżowaniu, gdzie ostrzał najgęstszy. Nagle coś zagrzmiało w górze. Nie zdążę, poczułem od razu, nie przelecę, a więc pod ścianę. Żeby było bezpieczniej, wystarczy, najlepiej w łóżku, pod kołdrą, zwinąć się w kłębek, zamknąć oczy i przez chwilę nie myśleć, a jeszcze można zatkać uszy palcami. Słowem, odgrodzić się od świata, a może i on do nas nie przyjdzie. To nawet nie było teraz potrzebne, bo strach do mnie jeszcze nie dotarł – on zawsze spóźniony, jak i ja sam. Odruchowo, jak i wszyscy wokół, przylgnąłem do kamienistej skarpy, starając się przestać istnieć, a przynajmniej zniknąć na chwilę. Plecak odpychał mnie od niewysokiej ścianki. Wiedziałem, że co ma być, to będzie. Ciągle czułem spokój, a nie paraliżujący strach. To była loteria, ruletka, kulka mogła wpaść na ten czy inny numer. Tak siedziałem nieruchomy, upchany pod kamieniami, nawet nie chciało mi się podnieść głowy, spojrzeć w górę ku przeznaczeniu. Nagle poczułem, że kryjąca się tuż obok mnie dziewczyna wtuliła się w mój rękaw namiętnie, chroniąc się przed bliskością grzmotu, który narastał nad nami, eksplodując gdzieś nad głową, już całkiem blisko. W ułamku chwili głaz jak wielkie koło młyńskie zwalił się z góry tuż obok na środku drogi, może metr od naszych nóg starannie podkurczonych. Odbił się ze sprężystością piłki i znikł za krawędzią drogi, łomocząc gdzieś dalej w dolinie. Nastała cisza. Nie czułem ulgi, ni odprężenia, gdyż przez czas cały tkwiłem w lekkości zaciekawienia zjawiskiem mi nieznanym, ciągle odległym, nie tuż nad głową, ale gdzie indziej. Nie tu, ale jakby daleko, nie mogąc się przerwać, przez moją wyobraźnię sparaliżowaną, nieobecną, tak jakbym oglądał film przygodowy na ekranie, a nie śmierć prawdopodobną, bliską, własną i prawdziwą. Tkwiliśmy w bezruchu. Coś się w nas uspokajało i wtedy dopiero zobaczyłem dziewczynę nieruchomą, przylgniętą do mnie z całych sił. W niej też coś widać drgnęło, bo odchyliła w tył głowę. Ujrzałem wtedy twarz ładną i młodą, ale całkiem zieloną, zielonkawe piegi i oczy, o dłoń odległe od moich, ale wpatrzone gdzieś daleko w nieskończoność, do której było przed chwilą tak blisko. Czekała mnie teraz długa droga wzdłuż Himalajów do Lhasy. |